Sztuczna inteligencja coraz lepiej radzi sobie z tłumaczeniami – prawda czy fałsz? Na pewno te programy szybko się uczą, jednak wciąż zdarza im się wpadać w językowe pułapki. Co jest problemem dla dzisiejszego AI?

Można z powodzeniem stwierdzić, że sztuczna inteligencja (AI) zrewolucjonizowała świat. Dzięki wynalazkom opartym o jej działanie, wiele sektorów zaczęło funkcjonować inaczej. Działania, które dawniej wymagały dużego nakładu pracy, teraz przebiegają szybciej i sprawniej. Programy i aplikacje są nie tylko na bieżąco aktualizowane, ale też przystosowane do swoistego samorozwoju. Niektóre z nich mają zdolność szybkiego „uczenia się” i przyswajania danych, co czyni je jeszcze bardziej użytecznymi. Zachodzące zmiany znacząco wpływają również na branżę tłumaczeń – od zawsze otwartą na to, co nowe, ułatwiające i usprawniające komunikację międzyludzką. Zarówno biura tłumaczeń, jak i tłumacze czy tłumaczki pracujący na zasadzie freelancingu korzystają na co dzień z najnowszych osiągnięć technicznych. Coraz bardziej na znaczeniu zyskują tłumaczenia maszynowe. Istnieją dedykowane programy, które usprawniają pracę przy dużych projektach translatorskich, w których zaangażowane zostaje wiele osób. „Samodzielny” tłumacz też znajdzie narzędzia odpowiednie dla siebie.

W dobie rozwoju sztucznej inteligencji regularnie powraca pytanie o to, czy tłumacze i tłumaczki są jeszcze w ogóle potrzebni. Zdawałoby się, że dziś – paradoksalnie – nie potrzeba znajomości języka, żeby przetłumaczyć tekst. Wystarczy wkleić go w ChatGPT albo choćby w najpopularniejszy Google Translate, żeby w kilka sekund otrzymać tłumaczenie nie tylko z polskiego na angielski, niemiecki czy francuski, ale także w innych kombinacjach językowych: z greckiego na fiński z języka jidysz na duński czy z hiszpańskiego na koreański.

Jednak praktyka pokazuje, że nawet najbardziej zaawansowanym translatorom nie sposób w zupełności ufać. Sztuczna inteligencja może być przydatna, jeśli chodzi o tłumaczenie tekstów opartych na podobnych schematach, terminologii, słownictwie, ściślej: takich, w których nie ma miejsca na interpretacje (dla przykładu: raporty finansowe, umowy i inne teksty prawne, instrukcje obsługi, ulotki, proste teksty medyczne czy farmaceutyczne). Zupełnie inaczej sprawa ma się z tekstami bardziej złożonymi. Tam, gdzie liczą się nie tylko informacje, ale także styl wypowiedzi, sztuczna inteligencja się gubi. To dlatego nie sposób powierzać jej na przykład tłumaczenia książek czy materiałów przygotowanych z myślą o kampaniach marketingowych (slogany reklamowe), a nawet listów. Chodzi o takie dokumenty tekstowe, gdzie liczy się styl autora tekstu, nacechowanie emocjonalne bądź konteksty kulturowe (a te są przecież bardzo bogate!). Algorytmy próbują je dostosować do własnych możliwości – niestety, przeważnie z marnym skutkiem.

Trzeba powiedzieć jasno: sztuczna inteligencja nie zawsze radzi sobie w tłumaczeniach. Sami twórcy oprogramowań zdają sobie z tego sprawę. Zresztą może to nawet stwierdzić przeciętny użytkownik języka. Błyskawiczność tłumaczeń maszynowych stanowiąca ich główną zaletę, może być traktowana równie dobrze jak ich największa wada. Przykładowo jednym kliknięciem przetłumaczymy stronę internetową, jednak już choćby powierzchowna lektura takiego „tłumaczenia” może ujawnić błędy i poważne niezręczności językowe. Zdania są nieskładne, pojawiają się błędy gramatyczne (na przykład w biogramach kobiet pisze się o nich w rodzaju męskim – i odwrotnie), zdarzają się także słowa niewłaściwie użyte, niezgodnie z praktyką językową, Niekiedy można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia wręcz z humorem z zeszytów szkolnych. Oczywiście, jeśli zależy nam jedynie na tym, aby szybko się czegoś dowiedzieć, taki niezręczny przekład spełni swoje zadanie – mimo wszystko przedzieranie się przez koślawe zdania utrudnia czytanie, a tym samym zdobywanie informacji. No i zwyczajnie irytuje.

W tekście mogą trafić się zwroty czy zdania, które są wielkim wyzwaniem dla tłumaczy (zarówno tych wybitnych, jak i jeszcze niewprawnych), więc jak poradzi sobie z nimi zaprogramowana i w swojej wszechstronności jednak dość ograniczona maszyna? Sporą trudność sprawiają zazwyczaj gry słowne (wiele razy w książkach można znaleźć przypisy zaczynające się od: „nieprzetłumaczalna gra słów”). Wszelkiego rodzaju dowcipy językowe są oparte na grach słownych. Wówczas tłumacz powinien znaleźć odpowiedni ekwiwalent, który będzie zrozumiały dla docelowego odbiorcy tekstu (jest to część tak zwanej lokalizacji tłumaczenia). Niekiedy fragment tekstu trzeba wręcz inteligentnie „podmienić” (powiedzmy, wstawić polską wyliczankę zamiast tej oryginalnej, która nawet po przełożeniu może być i tak niezrozumiała dla odbiorcy). Przy tłumaczeniu filmów dla dziecięcej widowni zdarza się, że zmienia się aluzje czy niektóre elementy tekstu (przykładowo w polskiej wersji językowej w jednej z piosenek w filmie Zaplątani chór w tle śpiewa: „Szła dzieweczka do laseczka”, a w jednej z bajek o perypetiach Shreka Osioł nuci piosenkę tytułową z popularnego serialu: Na dobre i na złe). Takiego udanego zamiennika nie wymyśli algorytm – co najwyżej może pomóc w poszukiwaniach.

Inna sprawa to tłumaczenie tytułów. Tutaj często zamiast dosłowności liczy się inwencja, a od tłumacza może wiele zależeć. Przykładowo za sprawą Ireny Tuwim pewien miś o bardzo małym rozumku to dla polskich odbiorców Kubuś Puchatek – tak tłumaczka poradziła sobie z anglojęzycznym Winnie the Pooh. Z kolei Monika Adamczyk-Grabowska zaproponowała Fredzię Phi, Phi – oparty na grze językowej. To tytuł może i bliższy oryginałowi, ale nie skradł raczej serc czytelników, wiernych Kubusiowi Puchatkowi. Zdarza się, że tytuły wybrane przez tłumacza dobrze się zakorzeniają w świadomości odbiorców (choć Sense and Sensibility Jane Austen doczekało się różnych tłumaczeń, najbardziej znana jest pod tytułem Rozważna i romantyczna Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Inne tłumaczenia ukazały się pod tytułami: Rozsądek i romantyczność bądź Rozsądek i uczucie). Czasem tłumacz (lub wydawca) nadając tytuł książce, znacznie odbiega od tego oryginalnego. Przykładowo słowo będące tytułem mniej znanej powieści Agathy Christie The Hollow można tłumaczyć jako m.in. zapadlisko, drążyć, kotlina, głuchy, pusty. Tłumacze bądź wydawcy zdecydowali się najpierw na tytuł: Sześć pudełek zapałek (odwołujący się do jednego z powieściowych detali), a w kolejnych wydaniach na tytuł Niedziela na wsi. Warto też przypomnieć, że nie wszystkie tytuły się tłumaczy – Toy story, filmową opowieść o zabawkach prowadzących własne życie pod nieobecność właścicieli, pozostawiono w oryginale i taki tytuł przyjął się w kulturze.

Jednym z najtrudniejszych aspektów pracy tłumacza jest tłumaczenie idiomów. Idiom (z łacińskiego idioma: osobliwości językowe) to taka konstrukcja językowa, której znaczenie ma charakter swoisty – nie można go wyprowadzić ze znaczenia poszczególnych składowych. Inaczej mówiąc, nie da się ich rozumieć dosłownie. Każdy język ma właściwe sobie idiomy będące w codziennym użyciu. Mówimy na przykład: czuć miętę do kogoś (być zauroczonym), już po ptakach (za późno), być nie w sosie (czyli nie w humorze), mieć muchy w nosie (skłonność do obrażania i dąsów), pogoda pod psem (zła pogoda). Łatwo źle przetłumaczyć idiom, jeśli się go nie rozumie. Tłumaczenie dosłowne nijak będzie się miało do metaforycznego znaczenia. Przykładowo angielskie: Take it easy w dosłownym przekładzie „weź to łatwo” nie ma sensu. Lepiej się tu sprawdzi „nie przejmuj się” czy chociażby bardziej kolokwialne „wyluzuj”. Dobry tłumacz powinien znaleźć odpowiedni wariant w języku docelowym – idiom, który funkcjonuje na podobnej zasadzie w innej kulturze. Przykładowo my mówimy „to nie moja para kaloszy”, a Anglik powie (jakie to głębokie kulturowo): It’s not my cup of tea: to nie moja filiżanka herbaty. Automatyczne translatory nie zawsze radzą sobie z idiomami, bo rozumieją je dosłownie. Polskie „mieć muchy w nosie” Google Translate tłumaczy jako: „to have flies in your nose”. A tymczasem właściwy odpowiednik to: „have one’s knickers in a twist”.

Rewolucja techniczna przyniosła dużo dobrego. Sztuczna inteligencja ciągle się rozwija i w rezultacie może nam pomóc w kolejnych obszarach życia. Służy także tłumaczom. Automatyczne translatory to zaawansowane, ale jednak wciąż mocno niedoskonałe narzędzia, na które czyha wiele pułapek językowych. Być może kiedyś problemy z tłumaczeniem idiomów, tytułów czy tekstów nacechowanych bardziej emocjonalnie, zostanie rozwiązany. Na razie lepiej mieć ograniczone zaufanie do sztucznej inteligencji – i rzucić okiem (po angielsku „take a look”) na tekst przetłumaczony przez urządzenie.